Rozwijane Menu

21 maja 2014

"Nasze Kreteńskie wakacje" Dzień 3. Balos

… a poranek jeszcze lepszy. Wszędzie owce i kozy i beeee i meeee i tak cały czas w kółko. Może to by tak nie przeszkadzało gdyby nie te dzwonki, które dzwoniły z każdym ruchem owcy czy kozy. Ponadto latające „bombowce” (wielkie latające chrabąszcze) i szerszenie mutanty… No ale, przynajmniej ropuchy się uciszyły! :) 
Zaczęłyśmy „zbierać” nasze małe obozowisko. Zjadłyśmy śniadanie w blasku porannego słońca… a ta kawa z pianką… mmm… Nie było co się dalej obijać! W końcu idziemy na Balos! W czasie pakowania odkryłam, że jedna z naszych mat niemiłosiernie śmierdzi kozo-owczą kupa… fee…
Zwarte i gotowe ruszyłyśmy przed siebie. Okazało się, że od głównego wejścia do rezerwatu dzieliło nas jakieś 30 min drogi. Suma summarum dobrze, że znalazłyśmy takie fajne miejsce do spania i rozbiłyśmy się właśnie tam ponieważ na terenie rezerwatu nie można zostać na noc. Nie wspomnę o rozbijaniu namiotu! Od bramy do parkingu, od którego odchodziły bezpośrednie kierunkowskazy na „BALOS BEACH” dzieliło nas 45min. Kolejne pół godziny poszło jak z płatka. Szlak wyznaczony był ścieżynką oznaczoną białymi kamieniami. Im niżej byłyśmy tym lepsze widoki ukazywały się naszym oczom… i nagle ukazało się BALOS.

Pierwszy raz w życiu stwierdziłam, że widziałam raj na ziemi. Stałyśmy z Beatą nie wierząc własnym oczom. I ruszyłyśmy czym prędzej w dół!

Na plaży parasole i leżaczki już czekały. Problem polegał na tym iż żeby się do nich dostać trzeba było przejść przez wodę. Najpierw przyglądałyśmy się bacznie jak robią to inni. Po obserwacji stwierdziłyśmy, że nie ma zbyt głęboko, ale warto wciągnąć kostiumy kąpielowe na tyłki. No to już…. O nie… ta woda jest zimna… ja tam nie wejdę. Idź pierwsza! Beata odważnie stanęła w wodzie i stoi… no dobra. Wyprzedam ją i idę ostrożnie stawiając każdy krok ponieważ nie wiadomo co na dnie. Pomimo, że woda była przejrzysta to nie było widać ostrych skał. Ponadto szłam na palcach żeby nie zmoczyć plecaka! Już jestem udało się! Obracam się i widzę Beatę idącą z samym aparatem…

S: czemu Twój plecak leży po tamtej stronie?
B: bałam się, że utopię aparat.
S: no ale aparat masz ze sobą?
B: chciałam najpierw go przenieść… Zaraz pójdę po plecak.
S: Aha…

Upatrzyłyśmy sobie leżaczki. Rozłożyłyśmy się i zaczęłyśmy myśleć co dalej. Wstępnie miałyśmy spędzić cały dzień na plaży obijając się i leniuchując. Prawie nam się udało! 

Ambitny plan zanurzenia się w wodzie uciekł tak szybko jak się pojawił. Niby było gorąco, a jednak wiało chłodem. Nie odważyłyśmy się całkowicie zmoczyć. "Pobrodziłyśmy" po kostki w wodzie…

Im późniejsza godzina ,tym więcej turystów pojawiało się na plaży. Schodzili się z każdej strony. Jak nie wychodzili z góry, to nagle wyłaniali się z morza (przypływali promem). Tłumy! Przywitał nas również uprzejmy pan śpiewając, że parasol i leżaczki to 6 euro za 2 os. Jako, że już leżałyśmy na nich ze 2 godziny postanowiłyśmy zapłacić. Poza tym były całkiem wygodne :) I tak siedziałyśmy nic nie robiąc. W między czasie zjadłyśmy obiad, po którym Beata zniknęła gdzieś robiąc zdjęcia. I jak to Beata i jej poczucie czasu wróciła chyba po 40 min! 

No nic… o godzinie 14:00 zaczęłyśmy przebierać nogami. Ileż można leżeć? To zdecydowanie nie jest sport dla nas. O 15 byłyśmy już spakowane i gotowe do drogi. Nasz cel – Elafonisi. Podobno to jeszcze piękniejsza plaża niż Balos (?). Przeprawiłyśmy się przez tłumy ludzi i wielką wodę. Zmierzamy w kierunku „wyjścia” z plaży i nagle słyszymy „o cześć!”. Stała przed nami Kasia ze swoją koleżanką – Giulią (Julią). Dziewczyny były zmotoryzowane i powiedziały, że wybierają się później w kierunku Elafonisi i jeśli chcemy to możemy się z nimi zabrać. Tyle, że musimy poczekać ponieważ dopiero co dotarły na Balos wiec chcą sobie „poplażować”. Chwilę się wahałyśmy, ale co tam! „Raz kozie śmierć” (choć kozy to tam akrobacje wyprawiały na tych skałach). Wróciłyśmy zatem na plażę. Niestety nie mogłyśmy już wrócić na leżaczki bo znów musiałybyśmy płacić! Poszłyśmy więc za dziewczynami, które wybrały miejsce plażowania.

Zdecydowałyśmy się nawet zmoczyć :)

Nie wiadomo kiedy, ale przeleciał nam cały dzień. Niesamowicie szybko i strasznie leniwie. 

Ostatecznie zebrałyśmy się z plaży jakoś koło godziny 19. Przy parkingu kupiłyśmy „Raki with lemon” (mega dobry trunek domowej roboty) na dobry wieczór! Zapakowałyśmy się do samochodu i ruszyłyśmy w stronę kolejnej przygody. Swoją drogą to nie sądziłam, że Kia Picanto jest tak pojemna! I nawet aż tak bardzo „nie siadła” po tym jak wpakowałyśmy się z naszymi tobołami!

Jadąc w stronę kolejnej plaży, zdałyśmy sobie sprawę, że ciężko byłoby złapać nam stopa. Drogi są wąskie i bardzo strome bowiem „biegną” zboczami gór. Strasznie się cieszyłyśmy, że spotkałyśmy Kasię i Giulię na swojej drodze…

I tak sobie jadąc zatrzymałyśmy się przy jakimś obskurnym barze przy, którym widniała tabliczka „the Best Orange juice and the Best view”. Przekonał nas ten „najlepszy widok”. Sama knajpka była na tyle zrujnowana, że nawet nie sądziłam, że do niej wejdziemy. A to wszystko za sprawą Kasi, która nagle mówi „ej patrzcie, polska flaga”. W tym momencie pojawiła się mała dziewczynka mówiąca nam „dzień dobry”. I tak od słowa do słowa weszłyśmy do środka. Kobieta pracująca w barze była polką, która trzy dni wcześniej przyleciała tym samym samolotem… (świat jest naprawdę mały). Nie omieszkałyśmy kupić sobie soku ze świeżych pomarańczy. Okazało się, że faktycznie był najlepszym jaki piłyśmy na całej Krecie. Nigdzie więcej nie było tak dobrego soku!

Po krótkiej przerwie ruszyłyśmy dalej!

W końcu udało nam się dojechać! Zjechałyśmy na parking i pomimo tego, że było już ciemno wybrałyśmy „wstępne miejsce rozbicia się”. Później wróciłyśmy do tzw. centrum na jakieś jedzonko.

Była to jedna z lepszych kolacji jakie jadłam. Każdy wziął co innego i tak podjadałyśmy sobie nawzajem. Od kelnerki pracującej w tawernie dostałyśmy słoik domowych oliwek, za co odwdzięczyłyśmy się polską wódką :).

W końcu poszłyśmy spać! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz