Rozwijane Menu

24 maja 2014

"Nasze Kreteńskie wakacje" Dzień 6. Sougia - wąwóz Lissos

Czując lekki niesmak z powodu odpuszczenia wizyty w wąwozie Somaria postanowiłyśmy to sobie nieco zrekompensować. Opcje były dwie: wycieczka do jaskini (której nazwy nie pamiętam) – 90 min ostro w górę lub spacer do miejscowości LYSSOS wąwozem o tej samej nazwie. Wybrałyśmy wąwóz! Pierwotnie miałyśmy pójść z dziewczynami, ale w czasie kiedy my byłyśmy gotowe do wyjścia dziewczyny dopiero co się obudziły. Stwierdziłyśmy, że spotkamy się gdzieś na szlaku.

Czas operacyjny 11:30! Prognozy przewidywały, że ma to być najgorętszy dzień naszych wakacji (aż strach się bać!). Wzięłyśmy zatem mały plecak z dokumentami i wodą. Reszta dobytku została w namiocie... (taka tam mentalność. Gdyby zostawić rzeczy na środku drogi to nikt by ich nie ruszył).
Szlak prowadzący do LYSSOS okazał się być jednym z piękniejszych jakie widziałam w życiu. Wąska ścieżynka prowadząca pomiędzy skałami, drzewami oliwkowymi i pięknymi, kolorowymi kwiatami. Mijałyśmy także miejsca mniej przyjemne pod względem walorów estetycznych i zapachowych ‡ ścieżka prowadziła przez miejsce przy ogromnej ścianie, w którym kozice górskie najprawdopodobniej spędzają większość (choć ani jednej ta nie widziałyśmy) czasu Spytacie skąd wiem...? Otóż... najpierw dopadł nas zapach mocno zapuszczonej obory. Gorzej niż w pawilonie hipopotama chorzowskiego zoo. Podłoże zmieniło kolor na dziwnie brązowy i stało się nieco miększe. Zorientowałyśmy się, że tony kozich bobków zasypało wszystko! Łącznie ze ścieżynką wyznaczającą szlak. MASAKRA!
Czym prędzej oddaliłyśmy się od tego miejsca! Po wdrapaniu się na górę, naszym oczom ukazał się obrazek istnie pustynny. Tylko wysuszona ziemia/piach i małe kaktusy. Droga długa, płaska i w pełnym słońcu. Na całym tym odcinku aż 2 drzewa dające trochę cienia. Brakowało jedynie sępów nad głowami. Kiedy zaczynałyśmy tracić nadzieję i sens istnienia (pogoda mocno dawała się we znaki) dotarłyśmy do urwiska gdzie kończyła się owa „pustynia”, a naszym oczom ukazał się obraz iście bajkowy. Piękne niebieskie morze, niezbyt duża plaża i ruiny starożytnego miasta LYSSOS (w starożytności miejsce to słynęło ze Świątyni Asklepiosa (okres hellenistyczny), do której przybywali ludzie z całej Krety, w celu wyleczenia przez tamtejsze źródła.

Świątynia została zniszczona przez wielkie trzęsienie ziemi. Podłogi mozaikowe z geometrycznymi, zwierzęcymi wzorami oraz mury naos (najważniejsze miejsce w świątyni) zachowały się do dnia dzisiejszego). Zejście na dół choć nie było zbyt krótkie, ale jakoś tak „szybko poszło”.

Na dole pochodziłyśmy pomiędzy ruinami domków i świątyń (nie muszę wspominać, że każdej jednej ruinie dającej trochę cienia mieszkały kozy...?).

Spragnione ochłodzenia ruszyłyśmy w kierunku plaży, na której chwilę odsapnęłyśmy podziwiając błękitne kolory wody... Czas ruszać w drogę powrotną. Ledwo wyszłyśmy z plaży i już czekała kolejna atrakcja. Napotkałyśmy grupę kobiet stojących w kole śpiewających jakąś dziwną pieść i odprawiających jakiś dziwny rytuał. Ciekawe doświadczenie. Ten dziwny śpiew w takim miejscu jak Lissos dodawał temu miejscu jakiegoś takiego hm..mistycyzmu? Tajemnicy?
Z tym dźwiękiem w uszach usilnie szukałyśmy ścieżki prowadzącej do góry. Przez dobre 30min chodziłyśmy po zboczu kalecząc nogi o wystające skały i rośliny „kaktuso-podobne”, a ścieżki jak nie było tak nie było. W końcu Beata dostrzegła ludzi schodzący w dół -> „tam! Tam! Tam jest ścieżka!!!” Udało się dotrzeć na górę! Powrotna droga po tej niemalże pustyni była drogą przez mękę.
Powera dawała nam myśl o soczystym arbuzie czekającym na nas w namiocie. Po kilku godzinach wędrówki dotarłyśmy z powrotem do miasta.

Bezpośrednio „z trasy” poszłyśmy na zimny soczek ze świeżo wyciśniętych pomarańczy – no palce lizać! Odpoczęłyśmy chwilę i udałyśmy się do namiotu, cały czas zastanawiając się czy mamy z czym wracać co domu? Wszystko nietknięte było na sowim miejscu. Głodne po całodniowej wędrówce rzuciłyśmy się na nasz liofilizowany obiad, w połowie którego nie czułyśmy już totalnie nic (był tak ostry!) – schab z ziemniakami w sosie z zielonego pieprzu. Polecam każdemu kto lubi naprawdę pikantne potrawy. Cieszyłyśmy się, że mamy arbuz na „zagrychę”.

Po obiedzie w końcu się przełamałyśmy i poszłyśmy do wody. Doświadczenie to nie należało do najprzyjemniejszych. Jaka ta woda była zimna! Fee... Kąpiel w każdym bądź razie zaliczona!

Wieczorem ruszyłyśmy w miasto coś zjeść. Uparłam się na tuńczykową sałatkę więc tak długo szukałyśmy aż znalazłyśmy miejsce, w którym taką podają. Restauracja była naprawdę ładna. Nastawiona na bogatszych od nas, niemieckich turystów. Beata ciągle powtarzała, że jakoś nie pasujemy do tego miejsca..., że jakoś tak za ładnie jak na nas :) Była tam jednak najlepsza tuńczykowa sałatka jaką jadam w życiu!

W końcu nastał wieczór więc zmęczone wrażeniami całego dnia zaczęłyśmy się kierować w stronę namiotu i nagle spotkałyśmy dziewczyny, które dopiero co wróciły. Wymieniając się wrażeniami z wycieczki (stałyśmy na środku drogi i gadałyśmy jak przekupy na targowisku) jakiś grek zaproponował żebyśmy usiadły przy stoliku. Po niedługim czasie dosiadł się do nas chłopak, którego dziewczyny spotkały na szlaku. Był to Antonio z Hamburga, który bynajmniej nie wyglądał na rdzennego Niemca (ciemna karnacja, czarne włosy i ciemne oczy) :) . W każdym bądź razie urodzony i wychowany w Hamburgu. Rzucił pracę i zaczął podróżować po świecie. Bardzo kontaktowy i sympatyczny gość. Noc była bardzo wietrzna. W pośpiechu wstawałam i łapałam nasze kostiumy i ręczniki, które były przyczepione do namiotu :)

...i to tyle w kwestii dnia 6-tego! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz